Stało się, wraz z dniem
dzisiejszym rozpoczynam swoją wirtualną przygodę z recenzjami filmów i książek.
Przeczytajcie, zastanówcie się, sięgnijcie po zrecenzowany film lub książkę,
aby dodać własną opinię – chętnie porozmawiam i będę wdzięczna, że mnie
odwiedziliście.
Na początek na warsztat wzięłam
film, który można było zobaczyć niedługi czas temu w telewizji. Mimo że to
obraz kilkunastoletni, nigdy wcześniej nie miałam okazji, ani szczególnej chęci
się z nim zapoznać, aż do teraz…
"Kod Merkury"
Produkcja: USA
Reżyseria: Harold Becker
Scenariusz: Lawrence Konner, Mark Rosenthal
Premiera: Polska - 14 sierpnia 1998, świat - 1 kwietnia 1998
Film zachęca wartką fabułą, a na
Filmwebie uzyskał wysoką notę 6.9. Ciężko jest mi się jednak oprzeć wrażeniu,
że obrazowi temu wiele się wybacza ze względu na wiek i znane nazwiska w
obsadzie.
„Kod Merkury” ma urok typowego
amerykańskiego filmu sensacyjnego, w którym przebiegłość i zapobiegliwość
głównego bohatera nie zna granic. Napotyka je dopiero w starciu z autystycznym
dziewięciolatkiem. I tak Art Jeffries (w tej roli czołowy twardziel kina made
in USA – Bruce Willis) znajduje się nagle w miejscach, w których nikt go się
nie spodziewa, wykazuje się nieostrożną odwagą w sytuacjach zagrożenia, ale ma
problem ze zwykłą rozmową i zrozumieniem standardowych zachowań dziecka.
Okazuje się, że agent FBI ma też wewnętrzną wrażliwość i nie wstydzi się jej okazywać. Typowy
amerykański bohater – zaangażowany w walkę o ogólne dobro, stający w obronie
słabszych i uciśnionych nawet za cenę własnego życia. Gruboskórny, ale
wrażliwy, silny, ale delikatny, super mądry i spostrzegawczy, ale nie
przewidujący.
Cały film opiera się na pogoni
NSA za dziewięcioletnim autystycznym Simonem, który złamał tajny szyfr, w celu
wyeliminowania go spośród żywych. Zastanawiającym jest tutaj, że kolejno
ofiarami stają się jego rodzice oraz twórcy kodu Merkury, a małoletni chłopiec
ciągle uchodzi z życiem. Bezwzględny oprawca bez zastanowienia strzela ludziom
to w serce, to w czoło, jednak nie celuje bezpośrednio do chłopca, chociaż
niejednokrotnie ma okazję. Jednak gdyby faktycznie takie było zamierzenia
reżysera, morderca szybko rozprawiłby się z dzieckiem, a film skończyłby się po
15 minutach. Trudno oprzeć się również wrażeniu, że Art Jeffries ma więcej
szczęścia, niż rozumu. Oddany przyjaciel ufa mu bezgranicznie, mimo podejrzeń o
chwiejny umysł agenta, spotkana przypadkowo Stacey bezproblemowo zajmuje się
chorym chłopcem tak długo, jak potrzebuje tego jego opiekun, a Nicholas Kudrow
nie zabija go w ciemnej piwnicy, tylko ucina sobie z nim krótką pogawędkę.
„Kod Merkury”, mimo wszystkich
wytoczonych zarzutów, nie jest filmem złym – przeciwnie, dobrze się go ogląda.
Akcja jest wystarczająco wciągająca, aby zatrzymać widza przed telewizorem, nie
zieje okrucieństwem, a bohaterzy nie są pozbawieni ludzkich cech i dopuszczają
się błędów i pomyłek. Obserwacja autystycznego dziecka oczyma Jeffriesa jest
odzwierciedleniem drogi postrzegania tej choroby przez społeczeństwo – od
zaskoczenia, przez poznawanie, oswojenie, po akceptację i ma wymiar wskazania i
pouczenia. Mnie do gustu najbardziej przypadła drugoplanowa rola ChMcBraida,
który wcielił się w Thomasa „Bizzi” Jordana – oddanego przyjaciela, wiernego i
zapobiegliwego męża i ojca. Jego jedno „przewrócenie oczyma” wystarczało za
komentarz dla szalonych pomysłów Jeffriesa, w które i tak, chociaż ostrożnie,
się angażował.
W latach 90 ukazało się całe
mnóstwo tego typu filmów, a „Kod Merkury” jest o tyle lepszy od większości, że
głównym wątkiem nie jest zbawienie lub uratowanie świata przed zagładą przez
samotnego Amerykanina. Co prawda Art Jeffries też ratuje i ochrania całym sobą,
ale nie jest pozbawiony wad, z których zdaje sobie sprawę.
Moja ocena: 6/10