czwartek, 27 lutego 2014

"Kod Merkury" - sensacja czy obyczajówka?



Stało się, wraz z dniem dzisiejszym rozpoczynam swoją wirtualną przygodę z recenzjami filmów i książek. Przeczytajcie, zastanówcie się, sięgnijcie po zrecenzowany film lub książkę, aby dodać własną opinię – chętnie porozmawiam i będę wdzięczna, że mnie odwiedziliście.
Na początek na warsztat wzięłam film, który można było zobaczyć niedługi czas temu w telewizji. Mimo że to obraz kilkunastoletni, nigdy wcześniej nie miałam okazji, ani szczególnej chęci się z nim zapoznać, aż do teraz…

"Kod Merkury"

Produkcja: USA
Reżyseria: Harold Becker
Scenariusz: Lawrence Konner, Mark Rosenthal
Premiera: Polska - 14 sierpnia 1998, świat - 1 kwietnia 1998











Film zachęca wartką fabułą, a na Filmwebie uzyskał wysoką notę 6.9. Ciężko jest mi się jednak oprzeć wrażeniu, że obrazowi temu wiele się wybacza ze względu na wiek i znane nazwiska w obsadzie.
„Kod Merkury” ma urok typowego amerykańskiego filmu sensacyjnego, w którym przebiegłość i zapobiegliwość głównego bohatera nie zna granic. Napotyka je dopiero w starciu z autystycznym dziewięciolatkiem. I tak Art Jeffries (w tej roli czołowy twardziel kina made in USA – Bruce Willis) znajduje się nagle w miejscach, w których nikt go się nie spodziewa, wykazuje się nieostrożną odwagą w sytuacjach zagrożenia, ale ma problem ze zwykłą rozmową i zrozumieniem standardowych zachowań dziecka. Okazuje się, że agent FBI ma też wewnętrzną wrażliwość  i nie wstydzi się jej okazywać. Typowy amerykański bohater – zaangażowany w walkę o ogólne dobro, stający w obronie słabszych i uciśnionych nawet za cenę własnego życia. Gruboskórny, ale wrażliwy, silny, ale delikatny, super mądry i spostrzegawczy, ale nie przewidujący.
Cały film opiera się na pogoni NSA za dziewięcioletnim autystycznym Simonem, który złamał tajny szyfr, w celu wyeliminowania go spośród żywych. Zastanawiającym jest tutaj, że kolejno ofiarami stają się jego rodzice oraz twórcy kodu Merkury, a małoletni chłopiec ciągle uchodzi z życiem. Bezwzględny oprawca bez zastanowienia strzela ludziom to w serce, to w czoło, jednak nie celuje bezpośrednio do chłopca, chociaż niejednokrotnie ma okazję. Jednak gdyby faktycznie takie było zamierzenia reżysera, morderca szybko rozprawiłby się z dzieckiem, a film skończyłby się po 15 minutach. Trudno oprzeć się również wrażeniu, że Art Jeffries ma więcej szczęścia, niż rozumu. Oddany przyjaciel ufa mu bezgranicznie, mimo podejrzeń o chwiejny umysł agenta, spotkana przypadkowo Stacey bezproblemowo zajmuje się chorym chłopcem tak długo, jak potrzebuje tego jego opiekun, a Nicholas Kudrow nie zabija go w ciemnej piwnicy, tylko ucina sobie z nim krótką pogawędkę. 
„Kod Merkury”, mimo wszystkich wytoczonych zarzutów, nie jest filmem złym – przeciwnie, dobrze się go ogląda. Akcja jest wystarczająco wciągająca, aby zatrzymać widza przed telewizorem, nie zieje okrucieństwem, a bohaterzy nie są pozbawieni ludzkich cech i dopuszczają się błędów i pomyłek. Obserwacja autystycznego dziecka oczyma Jeffriesa jest odzwierciedleniem drogi postrzegania tej choroby przez społeczeństwo – od zaskoczenia, przez poznawanie, oswojenie, po akceptację i ma wymiar wskazania i pouczenia. Mnie do gustu najbardziej przypadła drugoplanowa rola ChMcBraida, który wcielił się w Thomasa „Bizzi” Jordana – oddanego przyjaciela, wiernego i zapobiegliwego męża i ojca. Jego jedno „przewrócenie oczyma” wystarczało za komentarz dla szalonych pomysłów Jeffriesa, w które i tak, chociaż ostrożnie, się angażował.
W latach 90 ukazało się całe mnóstwo tego typu filmów, a „Kod Merkury” jest o tyle lepszy od większości, że głównym wątkiem nie jest zbawienie lub uratowanie świata przed zagładą przez samotnego Amerykanina. Co prawda Art Jeffries też ratuje i ochrania całym sobą, ale nie jest pozbawiony wad, z których zdaje sobie sprawę.
Moja ocena: 6/10