środa, 26 marca 2014

"Kraina Lodu" - mam tę moc!

Przeczytałam dzisiaj, że w moim stanie bardzo wskazana jest jak największa dawka endorfin, sięgnęłam więc po ulubione lody, okryłam się mięciutkim kocem, przytuliłam psa i odświeżyłam sobie „Krainę lodu”.

„Kraina Lodu”

Produkcja: USA
Reżyseria: Chris Buck, Jennifer Lee
Scenariusz: Jennifer Lee
Premiera: 17/29 listopada 2013











Nową pozycję Disneya obejrzałam, jak każdą, w kinie w dniu premiery i, jak w większości przypadków byłam zachwycona. A dzisiaj znowu uradowana śpiewałam razem z Elzą i Anną.
„Kraina Lodu” to półtorej godziny wyśmienitej zabawy w towarzystwie sympatycznych mieszkańców Arendell - malowniczo położonej krainy, w której nie brak szczęścia i odrobiny magii. Po nieszczęśliwym wypadku małej księżniczki wrota zamku zostają jednak zamknięte, a wewnątrz murów panuje tęsknota. Ma się to zmienić dopiero w momencie przejęcia rządów przez dorosłą już Elzę, na cześć której wydany zostaje wspaniały bal. Z otwarcia bram najbardziej cieszy się jednak młoda Anna, pragnąca zabawy i oczekująca na prawdziwą miłość młodsza siostra królowej. Niespodziewany rozwój wypadków sprawia, że skrywająca mroźną tajemnicę Elza pogrąża Arendell w wiecznej zimie, a zdeterminowana Anna w towarzystwie wychowanka trolli Kristofa, jego wiernego renifera Svena i śniegowego bałwanka Olafa wyrusza na poszukiwanie siostry, aby przywrócić w królestwie lato i gorące uczucia. Warto sprawdzić, jak potoczy się ta historia!
W bajce nie ma postaci, której nie da się polubić, wszystkie są obdarzone cechami wartymi naśladowania (jak się okazuje jednak, nie wszystkie i do czasu). Otwarta i radosna Anna zniewala młodzieńczym urokiem, chłodna i ostrożna Elza wzbudza szacunek, prosty i dobroduszny Kristof jest ucieleśnieniem czystości serca, renifer Sven to najlepszy przyjaciel na całe życie, a Olaf jest po prostu uroczy. „Kraina Lodu” ma wszystko, czego potrzebuje dobra animacja - emituje same dobre emocje, nagradza bohaterstwo, delikatnie karze winnych i hołduje prawdziwym uczuciom. A to wszystko w przepięknej szacie graficznej, ciekawie opowiedzianej historii z happy Endem i fantastycznej oprawie muzycznej. Od zawsze uważam, że jedną z najlepszych stron bajek Disneya są zdecydowanie piosenki – tak też i jest w tym przypadku. Z Anną cieszymy się, że „pierwszy raz jak sięga pamięć nie będzie sama już” i razem z Elzą odkrywamy uroki zimy wyśpiewując „Mam tę moc!”. W polskim dubbingu możemy usłyszeć nawet charakterystyczny wokal Czesława Mozila.  
Dzisiaj na kanapie uśmiałam się tak samo, jak w kinowym fotelu kilka miesięcy temu, przeżywałam przygody bohaterów z niemniejszym napięciem i raz jeszcze zachwyciłam się perfekcyjnie dopracowanymi detalami animacji. Jeszcze raz jestem bardzo na tak i szczerze polecam zarówno dzieciom, jak i dorosłym!

Moja ocena: 10/10

niedziela, 23 marca 2014

"Last Vegas" - w wiekowym ciele młody duch!

Człowiek będący na zwolnieniu lekarskim ma duuużo czasu na oglądanie filmów i czytanie książek. Ja  z racji chwilowych (mam nadzieję) problemów ze skupieniem uwagi na druku zajęłam się tym pierwszym. I tak na poprawę humoru, zachęcona dobrymi opiniami sięgnęłam po świetnie obsadzone „Last Vegas”.

„Last Vegas”




Produkcja: USA
Reżyseria: Jon Turteltaub
Scenariusz: Dan Fogelman
Premiera:  Świat: 31 października 2013, Polska: 22 listopada 2013









Historia jak z obrazka, do którego nie można się nie uśmiechnąć. Wieloletnia więź, przezwyciężająca trudności losu jest bardzo wdzięcznym tematem do ekranizacji. Liczyłam na film ciepły i pozytywny, nie zawiodłam się.
Billy, Archie, Sam i Paddy przyjaźnią się od kilkudziesięciu lat. Niegroźne im starcze dolegliwości, dzielące ich odległości i zadawnione niesnaski – panowie plotkują przez telefon jak nastolatki, a gdy jeden z nich – do tej pory zatwardziały kawaler postanawia się u schyłku życia ożenić, kumple nie pozostają mu dłużni i stawiają się w pełnej gotowości w Vegas, aby urządzić mu niezapomniany wieczór kawalerski.
Film budują charaktery głównych bohaterów - pogodny urok Morgana Freemana (Archie) sprowadza uśmiech na usta oglądającego, pogoń za młodością Kevina Kline`a (Sam) wprowadza komizm, zgryźliwy pesymizm Roberta de Niro (Paddy) będącego w kontrze do pomysłów swoich przyjaciół pokazuje drugie dno tej wesołej starości, a cwaniackie podejście do życia Michaela Douglasa (Billy) obrazuje chęć zatrzymania czasu. Każdy z mężczyzn zmaga się ze swoim wiekiem i idącymi za nim trudnościami na swój sposób, ale w filmie najważniejsza jest zabawa i to na tym aspekcie skupił się reżyser.
Wesoła kompania seniorów dobrze pamięta czym jest zabawa i wie, jak miło spędzić czas w stolicy hazardu i rozpusty. Udają się więc na drinki z palemką, podrywają piękne panie, wygrywają w Black Jacka i zamieszkują w luksusowej willi, gdzie urządzają najlepszy w swoim rodzaju dancing. Tańczą mimo problemów ze stawami, piją pomimo chorego serca i imprezują do białego rana, nie zważając na swój wiek.
Film nie jest pozbawiony wad – bohaterom w Vegas wszystko przychodzi jak z płatka, jednak nie o to tu chodzi, aby wyłapywać nieścisłości i niezwykłe zrządzenia losu. Widz zostaje postawiony przed obrazem radosnym, hołdującym prostym uczuciom i wartościom oraz pokazującym, że człowiek jest wart tyle, ile zrobił dla siebie i innych. Billy, Archie, Sam i Paddy są przykładem, jak najlepiej wykorzystać dany nam czas i że nigdy nie jest za późno na spełnianie marzeń.
Dodatkowym, niekwestionowanym atutem jest popis niezaprzeczalnych umiejętności aktorskich czterech gigantów Hollywood, którzy wcielają się w swoje role z lekkością godną ikony kina, przy czym wydają się świetnie bawić w swoim towarzystwie, czerpać przyjemność z pracy i z przymrużeniem oka podchodzić do wieku, który przyszło im osiągnąć. W pewnym sensie jest to dobrze zagrana satyra na nich samych.  
Z obrazu wyziera ciepły urok, pogoda ducha i dobry humor – tego właśnie chciałam podczas tego seansu doświadczyć.

Moja ocena: 8/10

"Baczyński" - o poecie czy bohaterze?

"Baczyński"


Produkcja: Polska
Reżyseria: Kordian Piwowarski
Scenariusz: Kordian Piwowarski
Premiera: 15 marca 2014 r.










Niecierpliwie czekałam na ten film. W końcu bohaterem miał być mój poeta-bohater, chłopiec o niezwykłej wrażliwości i głowie pełnej metafor. Poeta, który otworzył mi oczy na piękno słowa i mnogość jego wykorzystania, młodzieniec, który udowodnił swoim życiem, że poezja odnajdzie swoje znaczenie zawsze i wszędzie. Spodziewałam się obrazu-hołdu, wzruszającej opowieści o młodym marzycielu poległym w imię honoru. Zobaczyłam coś pomiędzy… i uczucia też mam w stosunku do tego mieszane.
Mateusz Kościukiewicz w roli Krzysztofa głównie milczy, patrzy, myśli i bije się z uczuciami. Film budowany jest na trzech płaszczyznach – są to migawki historyczne i wspomnienia ocalałych, współczesnych poecie towarzyszy, będące osią konstrukcyjną filmu, współczesny slap poezji Baczyńskiego, będący podkładem dźwiękowym filmu dostosowanym do następujących po sobie wydarzeń i nieco chaotycznie zobrazowana historia o życiu samego poety.
Do mnie najbardziej dotarła czarno-biała warstwa poetycka, sam obraz wydał mi się płaski, jednowymiarowy,  jakby bez charakteru. Dynamiczne przecież wydarzenia wojenne zostały przedstawione w sposób flegmatyczny, a udział Baczyńskiego w potyczkach jedynie delikatnie zaznaczony – nie walczył, szybko zginął i chwała mu za wiersze – taki morał wyniosłam z takiego przedstawienia postaci.
Jednak mnie osobiście interesuje postać Baczyńskiego, jako poety, a nie jako bohatera wojennego i tu reżyser spisał się w miarę dobrze. Chwytające za serce wiersze, znakomicie dopasowane do sytuacji, w jakich znaleźli się bohaterowie były wręcz we wstrząsający sposób przedstawione przez recytatorów. Pojawiające się w filmie piosenki, do których słowa napisał Baczyński znakomicie odlazły swoje miejsce w obrazie. Osobiście uważam, że oparcie historii poety na jego twórczości pokazanej wprost było najlepszym sposobem okazania mu szacunku, a że wiersze są genialne, idealnie osadzone w zawierusze wojennej nie było to zadanie trudne.
Podsumowując, sam film jako całość mnie nie ujął, nawet chyba rozczarował. Jednak sama treść wierszy w połączeniu z ciepłymi głosami recytatorów mnie urzekła – to jednak zasługa samego „Krzysia”, a nie Kordiana Piwowarskiego…
To był zdecydowanie film o poecie, a nie patriotyczne dzieło kinematograficzne, sławiące bohatera. O poecie, który musiał zmierzyć się z czymś, co napawało go obrzydzeniem i lękiem, ale stało się przykrą koniecznością. O poecie, który do samego końca pozostał natchnionym, nawet w obliczu nieuzasadnionej krzywdy i niezawinionej śmierci. O poecie, który był prawdziwym wieszczem…
Moja ocena: 5/10

czwartek, 27 lutego 2014

"Kod Merkury" - sensacja czy obyczajówka?



Stało się, wraz z dniem dzisiejszym rozpoczynam swoją wirtualną przygodę z recenzjami filmów i książek. Przeczytajcie, zastanówcie się, sięgnijcie po zrecenzowany film lub książkę, aby dodać własną opinię – chętnie porozmawiam i będę wdzięczna, że mnie odwiedziliście.
Na początek na warsztat wzięłam film, który można było zobaczyć niedługi czas temu w telewizji. Mimo że to obraz kilkunastoletni, nigdy wcześniej nie miałam okazji, ani szczególnej chęci się z nim zapoznać, aż do teraz…

"Kod Merkury"

Produkcja: USA
Reżyseria: Harold Becker
Scenariusz: Lawrence Konner, Mark Rosenthal
Premiera: Polska - 14 sierpnia 1998, świat - 1 kwietnia 1998











Film zachęca wartką fabułą, a na Filmwebie uzyskał wysoką notę 6.9. Ciężko jest mi się jednak oprzeć wrażeniu, że obrazowi temu wiele się wybacza ze względu na wiek i znane nazwiska w obsadzie.
„Kod Merkury” ma urok typowego amerykańskiego filmu sensacyjnego, w którym przebiegłość i zapobiegliwość głównego bohatera nie zna granic. Napotyka je dopiero w starciu z autystycznym dziewięciolatkiem. I tak Art Jeffries (w tej roli czołowy twardziel kina made in USA – Bruce Willis) znajduje się nagle w miejscach, w których nikt go się nie spodziewa, wykazuje się nieostrożną odwagą w sytuacjach zagrożenia, ale ma problem ze zwykłą rozmową i zrozumieniem standardowych zachowań dziecka. Okazuje się, że agent FBI ma też wewnętrzną wrażliwość  i nie wstydzi się jej okazywać. Typowy amerykański bohater – zaangażowany w walkę o ogólne dobro, stający w obronie słabszych i uciśnionych nawet za cenę własnego życia. Gruboskórny, ale wrażliwy, silny, ale delikatny, super mądry i spostrzegawczy, ale nie przewidujący.
Cały film opiera się na pogoni NSA za dziewięcioletnim autystycznym Simonem, który złamał tajny szyfr, w celu wyeliminowania go spośród żywych. Zastanawiającym jest tutaj, że kolejno ofiarami stają się jego rodzice oraz twórcy kodu Merkury, a małoletni chłopiec ciągle uchodzi z życiem. Bezwzględny oprawca bez zastanowienia strzela ludziom to w serce, to w czoło, jednak nie celuje bezpośrednio do chłopca, chociaż niejednokrotnie ma okazję. Jednak gdyby faktycznie takie było zamierzenia reżysera, morderca szybko rozprawiłby się z dzieckiem, a film skończyłby się po 15 minutach. Trudno oprzeć się również wrażeniu, że Art Jeffries ma więcej szczęścia, niż rozumu. Oddany przyjaciel ufa mu bezgranicznie, mimo podejrzeń o chwiejny umysł agenta, spotkana przypadkowo Stacey bezproblemowo zajmuje się chorym chłopcem tak długo, jak potrzebuje tego jego opiekun, a Nicholas Kudrow nie zabija go w ciemnej piwnicy, tylko ucina sobie z nim krótką pogawędkę. 
„Kod Merkury”, mimo wszystkich wytoczonych zarzutów, nie jest filmem złym – przeciwnie, dobrze się go ogląda. Akcja jest wystarczająco wciągająca, aby zatrzymać widza przed telewizorem, nie zieje okrucieństwem, a bohaterzy nie są pozbawieni ludzkich cech i dopuszczają się błędów i pomyłek. Obserwacja autystycznego dziecka oczyma Jeffriesa jest odzwierciedleniem drogi postrzegania tej choroby przez społeczeństwo – od zaskoczenia, przez poznawanie, oswojenie, po akceptację i ma wymiar wskazania i pouczenia. Mnie do gustu najbardziej przypadła drugoplanowa rola ChMcBraida, który wcielił się w Thomasa „Bizzi” Jordana – oddanego przyjaciela, wiernego i zapobiegliwego męża i ojca. Jego jedno „przewrócenie oczyma” wystarczało za komentarz dla szalonych pomysłów Jeffriesa, w które i tak, chociaż ostrożnie, się angażował.
W latach 90 ukazało się całe mnóstwo tego typu filmów, a „Kod Merkury” jest o tyle lepszy od większości, że głównym wątkiem nie jest zbawienie lub uratowanie świata przed zagładą przez samotnego Amerykanina. Co prawda Art Jeffries też ratuje i ochrania całym sobą, ale nie jest pozbawiony wad, z których zdaje sobie sprawę.
Moja ocena: 6/10