„Last Vegas”
Produkcja: USA
Reżyseria: Jon Turteltaub
Scenariusz: Dan Fogelman
Premiera: Świat: 31 października 2013, Polska: 22 listopada 2013
Historia jak z obrazka, do którego nie można się nie uśmiechnąć.
Wieloletnia więź, przezwyciężająca trudności losu jest bardzo wdzięcznym
tematem do ekranizacji. Liczyłam na film ciepły i pozytywny, nie zawiodłam się.
Billy, Archie, Sam i Paddy przyjaźnią się od kilkudziesięciu
lat. Niegroźne im starcze dolegliwości, dzielące ich odległości i zadawnione
niesnaski – panowie plotkują przez telefon jak nastolatki, a gdy jeden z nich –
do tej pory zatwardziały kawaler postanawia się u schyłku życia ożenić, kumple
nie pozostają mu dłużni i stawiają się w pełnej gotowości w Vegas, aby urządzić
mu niezapomniany wieczór kawalerski.
Film budują charaktery głównych bohaterów - pogodny urok
Morgana Freemana (Archie) sprowadza uśmiech na usta oglądającego, pogoń za
młodością Kevina Kline`a (Sam) wprowadza komizm, zgryźliwy pesymizm Roberta de
Niro (Paddy) będącego w kontrze do pomysłów swoich przyjaciół pokazuje drugie
dno tej wesołej starości, a cwaniackie podejście do życia Michaela Douglasa (Billy)
obrazuje chęć zatrzymania czasu. Każdy z mężczyzn zmaga się ze swoim wiekiem i
idącymi za nim trudnościami na swój sposób, ale w filmie najważniejsza jest
zabawa i to na tym aspekcie skupił się reżyser.
Wesoła kompania seniorów dobrze pamięta czym jest zabawa i wie, jak
miło spędzić czas w stolicy hazardu i rozpusty. Udają się więc na drinki z
palemką, podrywają piękne panie, wygrywają w Black Jacka i
zamieszkują w luksusowej willi, gdzie urządzają najlepszy w swoim rodzaju
dancing. Tańczą mimo problemów ze stawami, piją pomimo chorego serca i
imprezują do białego rana, nie zważając na swój wiek.
Film nie jest pozbawiony wad – bohaterom w Vegas wszystko
przychodzi jak z płatka, jednak nie o to tu chodzi, aby wyłapywać nieścisłości
i niezwykłe zrządzenia losu. Widz zostaje postawiony przed obrazem radosnym,
hołdującym prostym uczuciom i wartościom oraz pokazującym, że człowiek jest wart
tyle, ile zrobił dla siebie i innych. Billy, Archie, Sam i Paddy są przykładem,
jak najlepiej wykorzystać dany nam czas i że nigdy nie jest za późno na spełnianie
marzeń.
Dodatkowym, niekwestionowanym atutem jest popis niezaprzeczalnych umiejętności aktorskich czterech gigantów Hollywood, którzy wcielają się w swoje role z lekkością godną ikony kina, przy czym wydają się świetnie bawić w swoim towarzystwie, czerpać przyjemność z pracy i z przymrużeniem oka podchodzić do wieku, który przyszło im osiągnąć. W pewnym sensie jest to dobrze zagrana satyra na nich samych.
Z obrazu wyziera ciepły urok, pogoda ducha i dobry humor – tego właśnie
chciałam podczas tego seansu doświadczyć.
Moja ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz